Urodziłam Syna. Technicznie rzecz biorąc lekarze wyciągnęli mi go z brzucha, rozcinając w poprzek wszystkie moje powłoki brzuszne. Praktycznie rzecz biorąc wydarli go ze szponów śmierci, ścigając się z nią o bezcenne trzy minuty. Jego uratowali. Mnie pocięli, okaleczyli, obdarli z godności, unieruchomili fizycznie na kilka tygodni. A tak na prawdę na wiele, wiele dłużej. Bo dopiero po wielu miesiącach mogłam ubrać w końcu ukochane jeansy i bez bolesnego kłucia w podbrzuszu nosić na rękach mojego Syna. Bo dopiero po wielu miesiącach ubrałam się w szczery matczyny uśmiech i bez bolesnego ukłucia w sercu mogłam przytulić mojego Syna.
Czarne chmury pojawiły się książkowo. W pierwszej dobie po urodzeniu. Byłam nawet na nie przygotowana. Teoretycznie. Miało minąć po paru dniach. Nie minęło. Minie po paru tygodniach myślałam, nie minęło. Wiedziałam, że kocham swojego Syna, albo że go w końcu pokocham. Tego byłam pewna, że ta miłość wisi gdzieś w powietrzu. Nie mogłam tylko zrozumieć dlaczego nie zwaliła się na mnie jak grom z jasnego nieba, w momencie gdy wzięłam go pierwszy raz w ramiona. Czułam się złą Matką, nie zdolną do tej prawdziwej, osławionej miłości macierzyńskiej. Matką nie godną tej miłości.
Rodziłam wiele kilometrów od domu rodzinnego. Z mężem u boku, ze świadomością że już na pewno nie wrócimy na święta do domu. W wigilię Bożego Narodzenia przyszedł czas na pierwsze karmienie. Nie wyszło nam, mąż próbował pomóc, pielęgniarki niekoniecznie. Brakowało mi dobrego słowa kobiety. Kobiety która urodziła mnie i na pewno wiedziała by jak mi pomóc. Przyjechała na drugi dzień, zapatrzona w swojego wtedy jeszcze jedynego wnuka. Spojrzała na mnie, przytuliła, widziałam w jej oczach zrozumienie. Podała mi go spokojnie do piersi, uspokoiła że wszystko robię dobrze, dała nadzieję że będzie lepiej.
Wróciliśmy do domu. Opiekowałam się Synem najlepiej jak umiałam, książkowo, mechanicznie. Karmiłam, usypiałam, tuliłam gdy płakał. Przez bolesną ranę byłam zależna od pomocy innych. Mąż na zmianę z Nią podawali mi Syna do karmienia, kąpali go i przewijali. A ja czułam się jeszcze bardziej niepotrzebną i na prawdę złą Matką. Przez chwilę byłam nawet zazdrosna, że Syn uspokaja się szybciej w ramionach Taty lub Babci. Potem Mąż wrócił do pracy, zostawiając mnie, słomianą wdowę, w domu na całe tygodnie samą z Synem. Ale była Ona.
Gdy noce bywały ciężkie, nad ranem przychodziła do naszego pokoju i zabierała swojego wnuka do siebie na godzinkę lub dwie pozwalając mi dosypiać. Śpiewała mu piosenki, czytała bajki i przytulała bezinteresownie, bez powodu. Gdy wracała z pracy po południu nie siadała do stołu tylko brała na ręce swojego wnuka pozwalając mi w spokoju dokończyć obiad. Ogarniała dom, pracę, siebie i nas. Nie raz wyparzyła za mnie butelki, wstawiła pranie, wyprasowała małe ubranka. Towarzyszyła nam przy wizytach lekarskich i szczepieniach. Pomagała w ćwiczeniach na asymetrię. Była na każde zawołanie, zawsze chętna do pomocy.
Ja owładnięta poczuciem własnej beznadziejności i przeświadczeniem, że zawiodłam jako Matka, obserwowałam Ją. Jak kocha swojego wnuka każdego dnia. Jak bierze go na ręce, jak do niego mówi. Jakiego tonu używa, jak śpiewa mu piosenki i rozśmiesza. Widziałam jej cierpliwość i radość z tego jak mój Syn rośnie. Słyszałam jak mówiła do niego, że jest oczkiem w głowie mamusi i że mamusia go kocha. Podawała mi go na ręce ze słowami, idź do mamy, mamusia się stęskniła za Tobą, u mamy najlepiej. Widzisz? Potrzebował Cię, On czuje Twój zapach. Zawsze mama będzie mamą, Ty jesteś dla niego najważniejsza.
Minęło kilka miesięcy, zaczęłam Ją naśladować. Na początku może mało naturalnie, ale stopniowo coraz łatwiej przychodziło mi okazywać uczucia do Niego. Miłość, która była w moim sercu stopniowo wykiełkowała. By ostatecznie rozbuchać się na wszystkie moje organy. Teraz jestem najszczęśliwszą Mamą na świecie, nie mogącą pojąc uczuć które mną wtedy targały. Wtedy, gdy nie byłam sobą. Nigdy się Jej nie spytałam czy wiedziała co się ze mną dzieje i czy zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo mi pomogła. Nie wiem czy robiła to celowo, czy tak po prostu, z miłości. Wiem jedno.
Nauczyłaś mnie jak być MAMĄ.
Dziękuje Ci MAMO.
foto pixabay.com pubic domain pictures
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli to, co właśnie przeczytałeś spodobało Ci się, poruszyło Twoje serce, lub usta do uśmiechu, pozostaw swój komentarz.
Jeśli nie, to kulturalna, konstruktywna krytyka zawsze mile widziana.