Posiadam nieodparte ważnienie, że macierzyństwo ze mną igra, tak perfidnie gra mi na nosie. Albo to ja, igram z nim. Nie chodzi tu o macierzyństwo samo w sobie i obowiązki z nim związane, ale o nieodłączną niemalże od macierzyństwa miłość matczyną, która rozbuchała się we mnie po niewczasie i już myślałam, że jestem na jej wyżynach. Że tak kochającej Matki jak ja to nie znajdziecie ani w los angeles, ani w pcimiu dolnym na wypizdowie górnym. Tak sobie myślałam, że jak już odkrzaczyłam tą miłość, co to we mnie siedziała od samego początku, ale zarośnięta, to już mnie nic więcej w tej kwestii nie spotka. Że po prostu mam ją już na własność, użytkowanie wieczyste, dożywotnio, amen.
W czasach kiedy biczowałam się za mój urojony brak miłości do Syna Pierworodnego, wydawało mi się że gdybym widziała jego miłość do mnie to było by mi łatwiej. Gdyby tak trochę chciał się uspokajać w moich ramionach, gdyby tak trochę chciał wołać "mamo" na mój widok, i gdyby tak trochę chciał się do mnie przytulać to zapewne było by mi łatwiej uwolnić tą zakrzaczoną matczyną miłość z mojego serca. Miałam wiele teorii o tej słynnej macierzyńskiej miłości. Doszło do tego, że opowieści o niej zaszufladkowałam sobie tak gdzieś pomiędzy bajki, a historie o kosmitach. Stwierdziłam, że ona zwyczajnie nie istnieje, a mówi się o niej wyłącznie po to by gnębić młode matki i wzbudzać w nich poczucie winy, które pozwala im jeszcze bardziej zatracić się w macierzyństwie. Kocham swoje dziecko normalnie. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Naturalna miłość matczyna która mnie dopadła, uwolniła się sama, a ja dumnie dałam się jej ponieść, jest i nie mam zamiaru jej zmarnować. Myślałam, że będę trwać w tym uczuciu i że wszystko w tej kwestii już wiem. Podświadomie jednak czekałam na moment, w którym dziecko w końcu pokaże mi, że i ono kocha mnie. Jak się okazało pewne urojenia Matki nie były bezpodstawne. A intuicyjna potrzeba widoku odwzajemnionych uczuć w zachowaniu dziecka była uzasadniona.
Przyszedł moment kiedy dziecko przestało odpychać Matkę w momencie przytulania. Ba, nawet samo przytulać się przychodzi, całusy chce. Za mamą tęskni i woła. Czasem nawet mama bywa ważniejsza od taty, rzadko bo rzadko ale jednak. I właśnie wtedy gdy dziecko wieczorem nie zaśnie beż całusa w czoło na dobranoc, a potem pozwala się głaskać po główce dopóki nie zaśnie, w pokoju panuje półmrok, gra pozytywka, a Matki kręgosłup wydaje dziwne trzaski, zastygnięty w nienaturalnej pozycji koło łóżeczka, właśnie wtedy ona przychodzi. Miłość o której przestałam marzyć, bo myślałam że już ją mam, a nie miałam tak naprawdę nic. Albo tylko namiastkę tego co mieć chciałam. Miłość którą wzięłam za bajkę. Ta miłość przychodzi w takich momentach gdy Syn przytula się do Matki i mówi "kooocha" co znaczy KOCHAM CIĘ, wtedy gdy pozwala się głaskać po dłoni przed snem, wtedy gdy chce w ramionach moich być i tylko moich. Wtedy gdy odwzajemnia wszystko to, co Matka daje mu naturalnie, zwyczajnie na co dzień.
Bo to nie jest tak, że nagle się coś zmieniło, a miłość matczyna zwaliła się na mnie jak grom z jasnego nieba i teraz chodzę narajana szczęściem. To nie tak. Dalej jest normalnie. Codziennie karmimy się radością. Tą miłością zwyczajną która przyszła lekko spóźniona ale pewna swych zamiarów, trzeźwo stąpająca po ziemi, rozsądna, kochająca po prostu. Ale mamy takie momenty które przywróciły mi wiarę w bajki. Wiarę w matczyną miłość taką irracjonalną, pełną fajerwerków, wydobywającą się gdzieś z głębi trzewi. Powiem Wam coś w sekrecie. Ona istnieje. Ta miłosć, która istnieć nie miała. I sama się zastanawiam jak wiele jeszcze niespodzianek przede mną skrywa...
foto pixabay.com one_life
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli to, co właśnie przeczytałeś spodobało Ci się, poruszyło Twoje serce, lub usta do uśmiechu, pozostaw swój komentarz.
Jeśli nie, to kulturalna, konstruktywna krytyka zawsze mile widziana.